How it was in London
After many requests of my readers, I decided to create a memoir about a short but very intense time when I had the opportunity and pleasure to live in the capital of the United Kingdom, where Big Ben towers and the Thames meanders silver, what means a city no other than London itself.
If you want to know my opinion on living in the center of the UK and you are curious what is left in my head, whether I miss it and would like to come back or not, I invite you to read more.
When my plane landed in the UK, I was welcomed by the downpour and the wind, which almost took my head off, turned my favorite umbrella into a broken skeleton, and a passing car gave me a shower from a street puddle. Not a big surprise, because Great Britain is famous for its misty and wet aura, and rainfall is not uncommon there, but getting wet to the skin on as hello was not the most pleasant option, I expected a bit more favorable weather. Honestly, I was even a little scared, because what if "how the beginning (or actually the first moments), such a whole"? Could my whole stay on English soil be one big failure that even heaven will cry over in despair?
Luckily, it didn't happen that way, and a not very interesting beginning didn't mean a bad continuation at all, but let's say it one by one.
At the beginning, I admit, it was hard. It's hard to adapt, to get used to the climate, which I'm not a fan of, because I belong to people who love heat, and the warmer the better, as long as the beach is nearby, and quite a cool, humid and windy climate is not what I feel best physically and mentally. I used to love water droplets falling from the sky, now the only thing left of this love is the admiration of the fog, which by the way I really like taking pictures of (adds a lot of artistic magic, I recommend it!), Maybe I will even use one of them for future blog posts. And here... Not only is there no beach, there is a long way to the sea (by the way I recommend Brighton, a great relaxation base for people living in London who feel best surrounded by sand and waves hitting the shore), but also the temperature about much lower than what corresponds to thermophile, rainy mornings, showers from the sky without any warning and icy (in my opinion) evenings... Sorry, this is our climate, but not mine, unfortunately.
Due to the fact that we have such a climate, or rather they have a climate, my compatibility with the British and all local people who have lived in the area for a long time, left a lot to be desired. I am dressed from head to toe, they are in sweaters or short sleeves. They are wearing light jackets, I am wearing a coat, buttoned up to the neck. They are wearing light clothes and I am in a scarf. They are in sneakers, I am in boots. The only occasions when, despite the constant feeling of being cold, I shed my undersuits during photo sessions. Oh so, so much of my British blood. So you can certainly easily imagine the faces of locals seeing a teddybear on the street.
Luckily, my climate preferences are the only drastic difference between me and the British society.
It has been known for a long time that England is one great ethnic and cultural mix, which I had the opportunity to experience not only in everyday life, in shops and on the streets, but also at work. Such a configuration of "a little of everyone" is something that I really like and appreciate, also it's a huge plus, especially since London is a city most saturated with geographical vibrations and you can hear all languages and dialects from around the world there. What is a great YES to me, because I simply love such multicultural atmosphere. Such a small sample of the entire globe in one place.
It is obvious, but perhaps not necessarily obvious to someone who doesn't live traveling, that the enormous advantage of living in England is the complete lack of language barriers. You don't have to worry that someone doese speak English, that someone won't understand what you are talking about. Not only that, as I mentioned above, people also speak many other languages, which allows not only to communicate freely and possibly help in the event of a lack of understanding, but also is a great opportunity to upgrade your language skills thanks to friendly relations with foreigners living in the area.
In the end, I wouldn't be myself if I didn't mention something that impressed me a lot. In the "airport zone", that is within a few kilometers from the big airport, there are... Free buses going every few minutes. In fact the free ride is only available on the route a few km from the airport, later you have to scan the public transport card, but it's still a great advantage. This is probably due to the mass of tourists who use public transport from the airport to reach nearby hotels, but local people also often use free travel. Imagine what a relief it is, to work at the airport and have free bus taking you to the terminal's door. Couldn't be any better!
There are still a lot of things that I liked and disliked, that made me smile and led to liimitless irritation and wondering how such things have the right to exist at all, but that's a different story and maybe I will mention it again sometime, but no longer in this post.
Generally... I liked London itself and the life there too. It was not bad, although I felt that I was still cold and certain things surprised me very much, I can say from a distance of time that it was good. I like this city, the atmosphere there, the infrastructure, and above all the communication / transport network, both above-ground and underground, which makes life easier and from every point of the city you can get to another in the blink of an eye, for what a big respect and hopefully more places in the world follow this path, because rather no one likes to have problems with moving, and the extensive metro and train network is a real relief from it.
So London is still one of my favorite places, I am happy to come back, but rather for quite short stays, trips because I prefer to stay permanently somewhere where there are... A bit warmer temperatures 😉
Na gorące i długotrwałe prośby kilku moich czytelników, postanowiłam stworzyć wpis wspomnieniowy o krótkim, ale bardzo intensywnym czasie, kiedy miałam okazję i przyjemność pomieszkać w stolicy Wielkiej Brytanii, gdzie góruje Big Ben i srebrzyście wije się Tamiza, czyli w mieście nie innym niż sam Londyn.
Jeśli chcecie poznać moją opinię na temat życia w centrum UK i ciekawi was co pozostało w mojej głowie, czy tęsknię i chciałabym wrócić, czy też niekoniecznie, zapraszam do dalszego czytania.
Kiedy mój samolot wylądował w UK, powitała mnie ulewa i wiatr, który prawie urwał mi głowę, ulubiony parasol przemienił w połamany szkielet, a do tego przejeżdżający samochód zafundował mi prysznic z ulicznej kałuży. Niezbyt duże zaskoczenie, bo przecież Wielka Brytania słynie z mglistej i wilgotniej aury, a opady deszczu nie należą tam do rzadkości, jednak przemoknięcie do suchej nitki na dzień dobry nie należało do najprzyjemniejszej z możliwych opcji, oczekiwałam nieco bardziej łaskawej pogody. Szczerze nawet trochę się przeraziłam, bo co jeśli jaki początek (a właściwie pierwsze chwile), taka całość? Czyżby cały mój pobyt na angielskiej ziemi miał być jedną wielką porażką, nad którą nawet niebo będzie płakało z rozpaczy?
Całe szczęście tak się nie stało i niezbyt ciekawy początek wcale nie oznaczał kiepskiej kontynuacji, ale po kolei.
Na starcie, nie ukrywam, było ciężko. Ciężko się zaadaptować, przyzwyczaić do klimatu, którego zwolenniczką nie jestem, ponieważ mimo wszystko należę do ludzi kochających upały, a im cieplej tym lepiej, byle plaża była w pobliżu, a dosyć chłodny, wilgotny i wietrzny klimat nie jest tym, w czym fizycznie i psychicznie czuję się najlepiej. Kiedyś uwielbiałam kropelki wody spadające z nieba, teraz jedynym, co z tego uwielbienia pozostało, jest zachwyt mgłą, której swoją drogą bardzo lubię robić zdjęcia (dodaje mega artystycznej magii, polecam!), może nawet któregoś z nich wykorzystam do przyszłych wpisów na blogu. A tu... Nie dość, że plaży brak, do morza kawał drogi (swoją drogą pochylam się ku Brighton, wspaniałej bazie relaksacyjnej dla mieszkających w Londynie, którzy najlepiej czują się w otoczeniu piasku i fal bijących o brzeg), to jeszcze temperatura o wiele niższa niż ta, która odpowiada ciepłolubnym, dżdżyste poranki, prysznice z niebios bez ostrzeżenia i lodowate (w moim mniemaniu) wieczory... Sorry, taki mamy klimat, ale nie mój niestety.
Z racji tego, że taki mamy, a raczej mają klimat, moja kompatybilność z Brytyjczykami i wszystkimi lokalnymi zamieszkującymi w okolicy od dłuższego czasu, pozostawiała dużo do życzenia. Ja poubierana od stóp do głów, oni w sweterkach albo w krótkim rękawku. Oni w lekkich kurteczkach, ja w płaszczu pozapinana pod samą szyję. Oni na luzie, a ja w szaliku. Oni w trampkach, ja w kozakach. Jedyne okazje, kiedy mimo ciągłego uczucia zmarznięcia zrzucałam z siebie moje ocieplacze, to sesje zdjęciowe. Ot co, tyle z mojej brytyjskiej krwi. Więc z całą pewnością możecie łatwo sobie wyobrazić miny lokalsów widzących na ulicy misia.
Szczęśliwie upodobania klimatyczne to jedyna drastyczna różnica między mną, a ludnością brytyjską.
Nie od dzisiaj wiadomo, że Anglia to jedna wielka mieszanka etniczna i kulturowa, czego miałam możliwość doświadczyć nie tylko w życiu codziennym, w sklepach i na ulicach, ale też w pracy. Taka konfiguracja "wszystkich po trochu" jest czymś, co jak by nie było bardzo lubię i doceniam, także to ogromny plus, zwłaszcza, że Londyn to miasto najbardziej przesiąknięte wibracjami geograficznymi i można w nim usłyszeć chyba wszystkie języki i dialekty z całego świata... Co dla mnie jest wielkim TAK, bo wprost uwielbiam takie multikulturowe klimaty. Taka mała próbka całego globu w jednym miejscu.
Czymś oczywistym, ale być może niekoniecznie oczywistym dla kogoś, kto nie żyje podróżami jest to, że gigantyczną przewagą życia w Anglii jest całkowity brak barier językowych. Nie trzeba się obawiać, że ktoś nie mówi po angielsku, że ktoś nie zrozumie, o czym się do niego mówi. Mało tego, jak już wyżej wspomniałam, ludzie mówią też w wielu innych językach, co umożliwia nie tylko swobodną komunikację i ewentualną pomoc w sytuacji braku porozumienia, ale też jest świetną okazją do szlifowania umiejętności językowych dzięki relacjom koleżeńskim z cudzoziemcami żyjącymi w okolicy.
Na koniec nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o czymś, co zaimponowało mi jak mało co. W strefie "lotniskowej", czyli w zasięgu kilku kilometrów od wielkiego lotniska jeżdżą... Darmowe autobusy. Co prawda przejazd nimi za free jest dostępny tylko na trasie paru km od lotniska, później konieczne jest odbicie karty komunikacji miejskiej, jednak to i tak wielka zaleta. Prawdopodobnie jest tak ze względu na nawał turystów, którzy z portu lotniczego wydostają się do okolicznych hoteli właśnie transportem miejskim, jednak z darmowych przejazdów często korzystają również lokalni. Wyobraźcie sobie jaka to ulga, pracując na lotnisku mieć darmowe dojazdy autobusami pod sam terminal. Żyć nie umierać po prostu!
Jest jeszcze sporo rzeczy, które mi się podobały i nie podobały, które wywoływały uśmiech na twarzy i doprowadzały do białej gorączki i zastanowienia, jakim cudem taki stan rzeczy ma w ogóle prawo bytu, jednakże to inna historia i może jeszcze kiedyś o tym wspomnę, ale już nie w tym poście.
Generalnie podsumowując... Podobał mi się sam Londyn jak i życie w nim. Nie było źle, chociaż czułam, że ciągle mi zimno i bardzo dziwiły mnie pewne sprawy, mogę z dystansu uznać, że było dobrze. Lubię to miasto, atmosferę jaka w nim panuje, infrastrukturę, a przede wszystkim sieć komunikacyjną, zarówno naziemną jak i podziemną, która ułatwia życie jak mało co i z każdego punktu miasta można się przedostać do drugiego w mgnieniu oka, za co szacunek i oby więcej miejscowości na świecie poszło tym śladem, bo chyba nikt nie lubi mieć problemów z przemieszczaniem, a rozbudowana siatka metra i kolei jest od tego istnym wybawieniem.
Tak więc Londyn nadal należy do chętnie odwiedzanych przeze mnie miejsc, z przyjemnością wracam, jednak raczej na dość krótkie pobyty, bo do stałego zamieszkania wolę jednak... Nieco wyższe temperatury 😉
0 comments